niedziela, 5 października 2008

Włochy październik/listopad 2006

Najpierw krótkie wprowadzenie.
Kupiłem rower, mój pierwszy w życiu. Taki czerwony, z teleskopem z przodu i hamulcami hydraulicznymi. Skoro ja kupiłem to i Dżem też kupił. Więc tak jeździliśmy tymi rowerkami po naszej kochanej ziemi suwalskiej. No ale trudno zrobić wyprawę w miejscu gdzie się mieszka, tak więc szukaliśmy miejsca gdzie by pojechać trochę dalej, tak na początek.
Bieszczady wydawały nam się dobrym miejscem, nawet takie trochę wyzwanie dla osób, które mają nikłe doświadczenie w dalszym pedałowaniu. Niestety ciężki dojazd… zbyt ciężki. Tak więc zmuszeni byliśmy poszukać czegoś innego. Trafiło na polskie wybrzeże Bałtyku, ale po namyśle doszliśmy do wniosku, że Bałtyk może być za chłodny o tej porze roku.
Poszliśmy na całość… Chorwacja. Tam musi być ciepło i fajnie. Niestety nie udało nam się znaleźć połączeń w październiku do Chorwacji, za to kupiłem bilety do Rzymu. Tak właśnie otworzyły nam się drzwi do nowej przygody. Przed wyjazdem miałem niemiłe wrażenie odnośnie Włoch, ale nadchodzi czas je urzeczywistnić…



Przygotowania.

Trzy dni do wyjazdu, a my nie mamy ani sakw, ani też bagażników, palnika, karimat… prawie nic nie mamy, tylko rowery i bilety. Wkradało się powoli małe zaniepokojenie. Pojechaliśmy więc do Białegostoku na zakupy. Kupa kasy poszła, ale zostaliśmy szczęśliwymi posiadaczami sakw Ortlieb. Kaski, rękawiczki, koszulki, kurtki, bluzy… mega zakupy. Poważny wydatek, ale na szczęście jednorazowy.
Wróciliśmy do Suwałk spokojni o wyprawę. Tylko, że moja rama rowerowa nie przystosowana była do bagażnika, tak więc trzeba było ją przerobić. Znalazłem w internecie poradę i wg tej rady przeróbka została wykonana. Sprawdza się.

Noc wyjazdu. Ktoś by się czepiał że tą treść powinienem pisać w dziale: „Dzień pierwszy”. I tak… i nie. Otóż bus odjeżdżał za 5 godzin (godz. 2:50 w nocy) a my jeszcze nie zaczęliśmy się nawet pakować. Szybkie pakowanie, bez żadnego planu, nie było schematu, co na wierzch a co na spód, co do prawej sakwy, co do lewej, co na przód, co na tył. Sodoma i Gomora w sakwach. Teraz wyprzedzę mocno fakty… okazało się, że niczego nie zapomnieliśmy, niczego nie zabrakło, tylko kilka koszulek za dużo. Rewelacja.

Koniec przygotowań.

Wyprawa właściwa

Nie będzie tutaj dokładnego podziału na kolejne dni. Jedynie w przybliżeniu jestem w stanie określić ramy czasowe i miejsca akcji, ponieważ w tej podróży nie był prowadzony żaden dziennik. Jedynie wspomnienia, a one nie pamiętają niestety dat, godzin, dokładnych miejsc. Ktoś kiedyś powiedział: „Jak wszyscy wielcy podróżnicy, widziałem więcej niż pamiętam i pamiętam więcej niż widziałem” tak też ja… opowieść starego rowerowego wyjadacza wysnuta z pamięci.


08.10.2006. Trasy z Suwałk na Okęcie nie będę opisywał, bo nie pamiętam co mi się śniło. Żartuję… tak się złożyło, że nie było nam dane spać tej nocy, przez to nieprzewidziane pakowanie. W drodze na lotnisku praktycznie snu też nie było, zwyczajna męka.
Na Okęciu wzbudziliśmy ogromne zainteresowanie wszystkich podróżnych. W sumie to nasze kosmicznie zapakowane rowery większą sensacje wzbudzały niż my. Otóż zapakowaliśmy je w folie, na grubo je owinęliśmy. Co chwila ktoś podchodził i poskramiał swoją ciekawość.
Mój pierwszy lot samolotem. Najlepszy jest start. Wylot mieliśmy o godz. 14:30 tak więc było jasno i przejrzyście. Wspaniałe widoki, szkoda tylko że nie siedziałem przy oknie. To miejsce zajął jakiś ksiądz. W razie katastrofy miałem blisko do spowiedzi. Jak teraz widać, spowiedź w tamtej chwili nie była konieczna.

Rzym. Godzina 16:30.
Już przy wyjściu z samolotu czuć było ciepłe powietrze południa, na schodach z samolotu musiałem zdjąć polar, bo już na kilku metrach zacząłem się roztapiać. Temperatura 26 stopni i bezchmurne niebo nad nami. W oddali rysowały się góry, troszkę przerażający widok dla oczu rowerzysty bez przygotowania.
Naszym dzisiejszym celem jest przejechanie 40 km, bo w takiej odległości znalazłem na mapie wydawałoby się odpowiednie miejsce na nocleg - Anzio. Jednak nie tak szybko dane było nam wydostać się z lotniska. Najpierw czekanie na odbiór rowerów, a następnie trzeba było je wydostać z folii, w którą je wcześniej tak pięknie owinęliśmy. Ruszyliśmy przed godziną 18.
Początek to istny szok i zamotanie, te znaki skierowane są w pola, nie wiadomo o co chodzi. To przecież nie polska, co zrobić? Nie ma kogo zapytać. Wokół tylko plątanina dróg. Wybraliśmy trasę prowadzącą na południe. Już na początku trafiła nam się górka jakiej nigdy wcześniej w życiu nie podjeżdżałem, a miała raptem może 5 km.
Tak w ogóle to się potwornie gubiliśmy, nie mogliśmy wjechać na odpowiednią drogę. Ci Włosi zupełnie nie potrafią organizować ruchu, wstawiają znaki gdzie popadnie. Inaczej niż u nas i do tego w jakimś słodkim błękitnym kolorze. Oni chyba kochają się w sztuce, ale nie muszą robić sztuki ze znakowania dróg publicznych.
Tak to jest jak się wypuści chłopaków z prowincji w wielki świat. Przy okazji przejechaliśmy przez Castel Gandolfo – tam podobno znajduje się letnia rezydencja papieska. Dostaliśmy też od tubylców troszkę prowiantu, jakiś czerstwy chleb i trochę żółtego sera, bardzo miłe z ich strony. Moje spojrzenie na Włochów i same Włochy powoli się odmieniało.
Zrobiło się ciemno, a do morza jeszcze wiele kilometrów, bo właśnie nad morzem jest to miejsce, to nad którym był przewidziany nocleg.
Tym razem zjazd, dość stromy. Za nami sznur samochodów, przed nami też. Droga wąska, wijąca się pomiędzy skalnymi ścianami, a pomiędzy tymi ścianami my, królowie szos. Bo jak się szybko zorientowaliśmy, rowerzyści mają tutaj ogromne przywileje. O ile kierowcy między sobą nie szczędzą dźwięku klaksonów, tak rowerzysta w ich kulturze jest jak zawodnik sportowy, któremu trzeba zawsze ustąpić. Tego wieczoru pobiłem rekord prędkości, z pełnym obciążeniem roweru, hamując, na liczniku miałem 73,6 km/h. Można było spokojnie uzyskać znacznie większą prędkość, ale nie miałem zamiaru zwiedzać białego tunelu z jasnym światełkiem na jego końcu.
Dojechaliśmy nad morze. Jednak tam nie było jak w filmach o bezludnych wyspach. Przez długie kilometry same zabudowania wzdłuż linii brzegowej. W końcu to kąpielisko dla pobliskiego Rzymu.
Ponownie zgubiliśmy drogę, wjechaliśmy w głąb lądu. Było już po północy, strasznie chciało nam się spać, w końcu trzeba było, bo to już byłaby druga noc bez snu. Zatrzymaliśmy się na plantacji, chyba były to śliwki. Tego dnia przejechaliśmy ok. 100 km.
Przed wyjazdem zakładaliśmy, że będziemy robić dziennie 80-120 km, a lampki i czołówki wzięliśmy na wszelki wypadek, bo nie zamierzaliśmy jeździć nocą. Tak więc tego dnia nie udało nam się spełnić założeń. Pierwszego dnia miało być 40 km.

Brak komentarzy: