czwartek, 9 października 2008

Ranek 11.10.2006

Wreszcie wykąpani w słodkiej wodzie, w wypranych ubrankach zeszliśmy na śniadanie, które wliczone było w cenę noclegu. Niezbyt wystawne, ale zawsze to coś, jak na sam początek dnia wystarczające.
Codziennym rytuałem zapakowaliśmy sakwy na nasze rowery i ruszyliśmy stromym zjazdem w dół, przez Neapol w kierunku wybrzeża Amalfi.
Nie jest proste przedostać się przez Neapol. Prawdziwy wyścig szczurów. Walka o przetrwanie. Szaleńczy wyścig z innymi uczestnikami ruchu. Ciągłe wymuszanie pierwszeństwa przeplatane z ustępowaniem pierwszeństwa.
Wydawać by się mogło, że dorośli Neapolitańczycy nie pracują, a ich dzieci nie chodzą do szkoły. Wzdłuż trasy, którą pokonywaliśmy bez przerwy otaczały nas tłumy ludzi. Momentami zachowywali się jak wiwatujący kibice na finiszu wyścigu kolarskiego. Wszędzie masa dzieci. To siedziały na schodach, to ganiały się po ulicach. Obraz trzeciego świata we współczesnej europie. Nigdy wcześniej w życiu moja wyobraźnie nie była w stanie czegoś takiego przewidzieć w kraju, który od lat należy do Unii Europejskiej.
Przez dziesiątki kilometrów jechaliśmy nie mogąc wydostać się z odrapanych, przepełnionych ludźmi dzielnic mieszkalnych. Droga, którą podążaliśmy nie była asfaltowa, była wyłożona kamiennymi, bazaltowymi blokami. Tak więc przez długie kilometry czuliśmy się jak lód w shakerze. Amortyzatory niewiele mogły pomóc w takim momencie. Czasami dopadały nas watahy bezpańskich, wygłodzonych psów. Podczas jednego z takich ataków Dżem nieomal wpadł pod jadący za nim samochód. Była to prawdziwa próba wytrzymałości. O ile mięśnie jakoś sobie radziły, to psychika dostawała ostro w kość.
W końcu udało nam się uwolnić od przenikliwego zgiełku i wszechobecnego gwaru. Mimo że dalej przejeżdżaliśmy przez gęsto zabudowany obszar to i tak było o niebo lepiej. Ruch na drodze znacznie się uspokoił, ludzie się rozeszli, a miejsca odrapanych budynków zajęły nowe, wkomponowane w zieleń ogrodów wille. Tutaj w końcu odpoczęliśmy na ławeczce. Było to przy drodze, która wiła się w górę wzdłuż zbocza, tak że przed sobą mieliśmy asfalt i budynki, a za nami ogromna przepaść i potężna aglomeracja przez którą przez pół dnia się przebijaliśmy. Ulga…
Po krótkim posiłku ruszyliśmy dalej, bo naszym dzisiejszym celem było przejechanie półwyspu… nie znam nazwy, na tym półwyspie mieści się wpisane na listę UNESCO miasteczko Amalfi. Więc naszym celem było przejechanie tego półwyspu i znalezienie noclegu po drugiej jego stronie.
Pięliśmy się coraz wyżej, przed każdym zakrętem mówiłem sobie, że wyżej już chyba się nie da… da się, za zakrętem zakręt, a za nim kolejny, a każdy z nich pod górkę. Punktem kulminacyjnym podjazdu była miejscowość Santa Agata. Niewielka mieścinka, ale przyjemna. Prawdziwy południowy charakter, taki jak sobie wyobrażałem. Kamienne stare domy, jakiś mały kościółek, brama kamienna przy wjeździe, wąska uliczka biegnąca między tym wszystkim, a na niej malutkie jednoosobowe włoskie mini ciężarówki. Jak dla mnie esencja Itali. Chociaż wielu pewnie twierdzi, że prawdziwą esencją Italii jest tak naprawdę espresso, którego nie próbowałem. Chociaż nie jestem amatorem kawy, to żałuję że ani razu w trakcie całej podróży nie spróbowałem.
Tutaj mały odpoczynek na ławeczce przy kościele. Każdy Włoch przechodzący, czy też przejeżdżający przy tym kościółku robił znak krzyża. Jednak podobają mi się ci Włosi. Mają w sobie ten temperament, którego nam brakuje. Wydają się jakby nie ukrywali nic przed światem, jakby byli naturalni. Nie boją się słów i gestów. Naprawdę gorący ludzie.
Od tego miejsca dalsza jazda to już jak spełnienie marzeń. Droga prowadzona na ścianie klifu, przez dziesiątki kilometrów po prawej stronie mieliśmy tylko morze, po lewej skalną ścianę. Pięknie, słońce grzało w plecy, bardzo miło. Tylko jeden mały problem… nigdzie śladu miejsca gdzie można byłoby przenocować.
Na jednym z przydrożnych parkingów, wykutym w ścianie skały rozstawiliśmy naszą kuchnię polową. Chcieliśmy wykorzystać ostatnie promienie słoneczne przy przygotowywaniu kolacji. Dzisiejsze menu całkiem ciekawe. Spaghetti Bolognese. Ja byłem kucharzem, a Dżem… nie wiem co on wtedy robił. Przepiękna sceneria, nie wiem czy Makłowicz gotował kiedykolwiek z ładniejszym krajobrazem w tle.
No i po kolacji. Już na dobre zaczęło się ściemniać. Założyliśmy więc swoje żółte odblaskowe kamizelki, komplet lampek i ruszyliśmy w dalszą zawiniętą jak łańcuch na choince drogę. Co jakiś czas mijaliśmy nieliczne zabudowania, ale nigdzie ani skrawka ziemi, na którym można byłoby bezpiecznie spędzić noc. W oddali ukazały się miliony lampek, mieniące się w powietrzu jak olbrzymia kolonia świetlików. To była dla nas szansa, bo zazwyczaj większe miasta mają dostęp do wody. Z doświadczenia daje to powód do nadziei, bo zwykle tak było.
Już z oddali było widać, że nie jest to zwykłe miasteczko. Dla tych co jeszcze tam nie byli od razu zdradzę nazwę: Amalfi. Tym co tam byli już pewnie wszystko jest jasne.
Nie wiem jak jest tam za dnia. My byliśmy późnym wieczorem, oszałamiający widok. Miasteczko wyglądało niczym tort urodzinowy. Budynki zbudowane jeden na drugim, drogi poprowadzone gdzieś nad dachami domów, a nad drogą kolejne budynki. Jak dla mnie cud budownictwa. Z tego co dało się zauważyć, w miasteczku tym rządziły „maluchy”, czyli fiaty 126p. Zwinnie prześlizgiwały się w wąziutkich uliczkach. Wspaniały klimat miejsca, w którym mimo późnej pory ludzie żyli jak u nas w trakcie jakiejś dorocznej festy. My jednak szukaliśmy miejsca na nocleg, wiec nie dane było nam długo napawać się tym klimatem i tym widokiem. Zjechaliśmy więc do morza. Niestety tutaj nasze nadzieje się rozprysły. Jedyny skrawek dostępu do morza jakim Amalfi dysponowało, było kompletnie zagospodarowane. Drzewka, ławeczki i masa turystów. Z pewną grupką Australijczyków Dżem przeprowadził całkiem długa rozmowę.
Było już prawie 22 godzina, więc czym prędzej ruszyliśmy dalej, w poszukiwaniu miejsca na nocleg. Co jakiś czas mijaliśmy małe miejscowości wbudowane w skały, lecz nigdzie ani skrawka wolnego ziemi, który dzisiejszej nocy byłby naszym domem. W oddali widać już było światła osławionego złą chwałą miasta Salerno. Tak więc im bliżej było Salerno, tym mniejsze nadziejem, że znajdziemy w krótkim czasie jakiś nocleg. Nie udało się, wjechaliśmy do Salerno. Pejzaż miasta jak z dreszczowca. Myślałem, że Palermo było skrajnie biedne i ubogie. Tutaj nie dość, że wszystkie budynki, ulice, chodniki wyglądały znacznie gorzej, to oprócz nas ciężko było kogoś spotkać. Przerażające miasto, w którym gościł odstraszający świst wiatru. W centrum było nieco lepiej, głównie dlatego że w końcu pojawili się ludzie. Północ za nami, a głód zajrzał w nasze puste od wielu godzin żołądki. Ja z głodu nie mogłem jeść, za to Dżem wsunął jakiegoś fastfooda. Zrobiło się zupełnie płasko, warunki idealne do pedałowania, niestety pora nieodpowiednia. Górna powieka bardzo chciała spotkać się z dolną, coraz ciężej było im odmówić.
Mimo że droga niemal przez cały czas prowadziła w odległości kilkuset metrów od morza, a teren był niezabudowany to i tak nie było gdzie rozbić obozu. Wszędzie tereny przygotowane pod inwestycje, zbudowane drogi, oświetlenie terenu. W końcu po 30 km znaleźliśmy ciekawe miejsce na plaży. Ze zmęczenia nawet nie rozbijaliśmy namiotu, tej nocy spaliśmy pod gołym niebem. Bez kolacji, bez mycia…

Brak komentarzy: