niedziela, 12 października 2008

Kolejny dzień był najbardziej hardcorowy z całej wyprawy. W kilku wyrazach: Pobódka, 5 zdjęć, wino, urwał się film.
Teraz nieco rozwinę co mam na myśli. Wstaliśmy tego dnia dość wcześnie. Dzień zaczął się nieco inaczej niż wszystkie poprzednie. Lekka mgła spowiła horyzont, a na niebie pojawiły się chmury. Ruszyliśmy więc (ok. godz. 11), aby szybciej dotrzeć na Sycylię. Etna była naszym pierwszorzędnym celem.
No i jechaliśmy. Dokładnie, tego dnia głównie jechaliśmy. Jedyne przestoje były po to, aby się napić, zjeść, zapytać o drogę. Żadnych odpoczynków. Za to masa podjazdów. Po południu zaczął padać deszcz. Na dodatek w końcu poczuliśmy klimat Kalabrii. Był to piątek i mimo padającego deszczu w miasteczkach pełno było ludzi. Grupki młodocianych stały pod domami, niczym wiejskie gangi. Wyglądali całkiem groźnie. Jednak Dżem postanowił do jednej bandy podjechać i zapytać o drogę. Ku naszemu ogromnemu zdziwieniu owi gangsterzy okazali się bardzo mili i pomocni. Zadziwiające.
Deszcz lał się z czarnego nieba, a my sunęliśmy czarnym asfaltem ostro pod górę naszymi czerwonymi rowerami. Tego dnia naprawdę modliłem się o nocleg. Nigdzie ani skrawka odpowiedniego miejsca. Kolejne miasta, wszędzie imprezy, wszędzie wariackie wyścigi samochodowe na drogach. Wkradało się małe zaniepokojenie. Senność i wycieńczenie robiły swoje.
W pewnym sklepiku kupiliśmy winko. We Włoszech prawie w ogóle nie używaliśmy gotówki. Wszystko opłacaliśmy za pomocą mojej karty. Wszystkie zakupy robił Dżem. Jeśli chodzi o winko, kupił niemal najtańsze, które kosztowało nieco ponad 1 Euro. Polecił mu sprzedawca.
W jednym z nadmorskich miasteczek…(myśleliśmy, że jest nadmorskie, leżało w końcu kilkaset metrów od morza. Niestety też kilkaset metrów nad morzem) spotkaliśmy dziwnego kolesia. Dużo mówił, głównie że on spik inglisz, szprechen dojtsz, coś tam parlo italiano, spanisz i w ogóle wszystkie języki świata. Ciekawa postać. Zaczął opowiadać o jakichś wyprawach, że on jest international. Że on jest citizen of the World. W końcu zaczął łapać Dżema za nadgarstek. Nie dlatego, że chciał go wyciągnąć na stronę, ale po to by pokazać jaki ma uścisk. Podobno dużo się wspina i ma dłonie jak kombinerki.
Owy miły, dziwny pan wsiadł w swoją furgonetkę i kazał jechać za sobą. Obiecał nam miejsce, w którym powinniśmy znaleźć coś do spania. Po kilku kilometrach zatrzymał się przy drodze, tuż nad miastem Bagnara. Ponownie wdaliśmy się w rozmowę. Otóż, w oddali widać było migające czerwone światełko. Było to światełko na ogromnym słupie energetycznym, który stał już na Sycylii. Była to potężna konstrukcja, z której ludzie wykonują skoki spadochronowe. Jednocześnie polecił nam, żebyśmy zjechali w dół, do miasta, że tam na pewno jest plaża gdzie znajdziemy jakieś miejsce do spania.
Miasto jak każde inne, dzisiejszego dnia mocno rozbawione. Na szczęście udało nam się znaleźć spokojną enklawę gdzieś wśród skał, przy brzegu morza. Mimo krańcowego wyczerpania, zdołaliśmy jeszcze rozbić namiot. Nie starczyło nam natomiast sił na jakąkolwiek kolację.
W ramach zadośćuczynienia za wszelkie bóle i męki owego dnia wypiliśmy butelkę wina. Smaczny napój, za bardzo niewielkie pieniądze. Mimo, że tego dnia przejechaliśmy tylko 20km więcej niż dzień wcześniej, to dzisiaj poczułem się zmordowany, rozjechany, zabity. W zasadzie… to mogliśmy wyglądać jak zabici, bo tak właśnie chyba spaliśmy.

Brak komentarzy: