wtorek, 7 października 2008

10.10.2006 r. Dzisiejszy cel – Neapol

Wdzierające się do namiotu promienie słoneczne obudziły mnie wczesnym rankiem. Nie chciałem marnować dnia na wylegiwanie się. Wolałem jak najwięcej chłonąć z wyprawy, jak najwięcej zapamiętać. Dżem chyba był innego zdania. Zawinął się w swój śpiwór i spał jak niedźwiedź snem zimowym.
Wyszedłem na zewnątrz. Słońce ledwo co wzeszło ponad szczyty gór. Owe szczyty rysowały na kolejnych partiach gór swoje ciemne cienie, tworząc jaskrawą mieszankę czerni i bieli. Podobnie jak w Suwałkach, gdy wyglądam przez okno swego mieszkania. Nasze przepiękne szare, betonowe bloki rzucają cienie na swoje siostry, a siostry na braci. Chociaż może ten włoski widok był nieco ładniejszy.
Chodziłem tak po tej plaży to w jedną stronę, to w drugą, rzucając kamienie do wody, zbierając muszelki. Na bursztyny raczej nie miałem co liczyć.
W końcu przebudził się niedźwiedź. Zjedliśmy jakieś lekkie śniadanie i ruszyliśmy w drogę. Krótko po południu dostaliśmy się na przedmieścia Neapolu. Postanowiliśmy jeszcze przed wjazdem do miasta odpocząć na plaży. Tak więc wjechaliśmy do jakiegoś nieczynnego już o tej porze roku campingu. Był tam dozorca, który nas wpuścił i pozwolił korzystać z wszelkich dobrodziejstw do woli. Jedynym dobrodziejstwem było WC, dobre i to.
Kolejne wylegiwanie się na plaży z widokiem na wyspę Ischia. Chyba ze dwie godzinki tak się leniwiliśmy. Słoneczko przypiekało, żal było jechać. Nie chcąc przedzierać się nocą przez Neapol zmuszeni byliśmy ponownie ruszyć w drogę.
Żeby wjechać do miasta trzeba przejechać przez serpentynę wijącą się po zboczach gór, na których ludzie wybudowali swoje domy. Do znudzenia, to w górę do w dół, taka jazda. Zaczęło powoli się ściemniać, wjechaliśmy do ścisłego centrum. Ktoś nam wytłumaczył włoskim angielskim gdzie możemy znaleźć informację turystyczną. Udaliśmy się więc tam, na dworzec.
W informacji otrzymaliśmy mapę hosteli w Neapolu. Jeden wydawał nam się być w pobliżu. Jednak czytanie map Neapolu nie jest takie proste. Jest to miasto zbudowane na skałach. Drogi przenikają się. Gdy jedna ulica prowadzona jest w wydrążonym w skałach tunelu, druga znajduje się nad nią gdzieś na szczycie góry. Niesamowite miasto. Troszkę błądziliśmy nie mogąc znaleźć hostelu. W końcu postanowiliśmy, że prześpimy się w zwykłym hotelu. Niestety recepcjonista zupełnie nie rozumiał angielskiego. Tak więc nie doszliśmy do porozumienia. Postanowiliśmy jeszcze raz spróbować poszukać hostelu. Tym razem długo to nie trwało, w końcu nam się udało. Obiekt niczego sobie, lepiej wyglądał niż ten hotel, w którym chcieliśmy przenocować. Recepcjonista wszystko nam dokładnie wyjaśnił i pozwolił zostawić rowery przy recepcji. Poszliśmy więc do swojej dwójki z łazienką za jedyne 18 euro od osoby. Malutki i surowy pokoik, ale warto było.
Podobno Neapol nie słynie z gościnności, a wręcz przeciwnie. Dostaliśmy ulotkę informacyjną, z której dowiedzieliśmy się, że wszystkie cenne przedmioty lepiej pozostawić w recepcji. Na mieście nie należy pokazywać się z zegarkiem na ręku, aparat lepiej trzymać schowany. Same ostrzeżenia. Teraz już rozumiem dlaczego po drodze widziałem przypięte do barierek same ramy rowerowe. Cała reszta rowerów padła łupem grabieżców.
Po kąpieli wyszliśmy sprawdzić jak naprawdę wygląda ta mieścina. Po kilku minutach pierwsza fotka. Jakże sentymentalna, z maluszkiem, naszym polskim fiatem 126p. Miło widzieć ziomka, nawet jeśli jest on samochodem.
Neapol to hałaśliwe, brudne i obdarte miasto. Niepewni ludzie przetaczają się wąskimi uliczkami. Poza tym te ostrzeżenia, że trzeba mieć się na baczności… Najbardziej w oczy rzucał się pewien ogrodzony gmach. Nie jego architektura przykuwała wzrok, lecz otaczająca go armia uzbrojonych ludzi. Przy narożnikach budynku stały wozy pancerne z działkami na dachu. Myśleliśmy, że to może jakiś budynek rządowy. Jak się później okazało, w momencie gdy my sobie spokojnie chodziliśmy uliczkami, w Neapolu rozgrywały się krwawe wojny mafijne. Ciągłe pościgi, strzelaniny, masa zabójstw, bomby. Nie byliśmy tego naocznymi świadkami, całe szczęście. Mimo wszystko bardzo podoba mi się to miasto. Poznawaliśmy je po ciemku, miało klimat, który mi odpowiada. Chociaż ludzie umierali na ulicach to miasto żyło.
Weszliśmy w końcu do lokalnej restauracji w dzielnicy gdzie przewijała się masa turystów, tuż przy nabrzeżu, z widokiem na twierdzę wybudowaną na wodzie. Zamówiliśmy prawdziwą pizzę. Ja wziąłem z sardynkami i oliwkami, Dżem margheritę. Popełniłem błąd. Tak bardzo słonego w życiu nic nie jadłem, poza tym oliwki… nie cierpię ich. Nie skończyłem włoskiego przysmaku. Tak więc moim postanowieniem było nie jeść żadnej innej pizzy niż margherita. Wróciliśmy z powrotem pod osłoną nocy do naszego pokoju. Sen się nie ociągał, ściął z nóg bez naszej aprobaty.

Brak komentarzy: