poniedziałek, 6 października 2008

09.10.2006.


Siódma rano dnia następnego. Nocleg na plantacji to błąd. Wszystko wilgotne od porannej mgły, wilgoć przedostała się przez ściany namiotu. Śpiwory ciężkie od wody, strasznie mozolnie nam się wstawało. Chłodno, trzeba było założyć bluzy na drogę. Nie zjedliśmy nawet śniadania, chcieliśmy to zrobić nad morzem.


Dojechaliśmy w końcu nad morze. W końcu je zobaczyłem przy dziennym świetle.
Morze… takie błękitne jakiego nigdy dotąd nie widziałem, a w oddali widać niknącą w oparach poranku skalistą wyspę. Dla mnie to dziewicze widoki. Wcześniej widziałem tylko Bałtyk, ale to nie to samo.
Oparliśmy rowery o jakąś łódeczkę wciągniętą na brzeg, a sami usiedliśmy na jej wierzchu. Tak wpatrując się w bezkres morza, spożywaliśmy nasze polskie kabanosy i polskie bułeczki. Nie pamiętam co zrobiliśmy z tymi włoskimi, które dzień wcześniej dostaliśmy.
Jechaliśmy dalej, czasem wzdłuż morza, czasem troszkę dalej od morza, ale najważniejsze, że w kierunku południowym. W pewnym momencie na poboczu mijaliśmy rozłożony wzdłuż drogi stragan. Było to w niewielkiej mieścinie. Zatrzymaliśmy się, bo potrzebny był gaz do naszego palnika. Na rejestracjach samochodów właścicieli straganu widniała polska flaga. Więc rozmowę rozpoczęliśmy od zwyczajowego w naszym kraju „dzień dobry”. Otóż na całym tym niewielkim straganie byli sami Polacy. My jako klienci i trzech polskich handlarzy. Gazu nie kupiliśmy, ale co nieco dowiedzieliśmy się o rejonie. Otóż kościół, przy którym stał stragan prowadzony był przez polskiego księdza. Owi Polacy pochodzili z Chełma i niemal przez cały rok sprzedawali na przydrożnych straganach swoje towary. Taki był ich sposób na życie. Polecili nam pewną plażę, ale by do niej dotrzeć musielibyśmy zboczyć nieco z trasy. Były to dodatkowe kilometry, ale cóż… jesteśmy przecież na wakacjach.
Kupiliśmy gaz kilkaset metrów dalej w sklepie, jesteśmy uratowani!!
Plaża. Zawrót głowy, fenomenalna. Skoro w filmach nie potrafią przedstawić najpiękniejszych plaż w sposób powalający na nogi to ja tym bardziej tego tak nie opiszę. Żeby dojść na plażę trzeba było zejść z wydmy, na wierzchu której wiodła nasza droga. Schodziliśmy drewnianą kładką, noszącą wyraźne znaki czasu. Momentami nasze stopy topiły się w mięciutkim, gorącym piasku. Wreszcie zeszliśmy na plażę… szerokości grubo ponad stu metrów, a jej koniec patrząc w prawą stronę sięgał po horyzont. Z lewej strony prosto z morza wzbijała się przeogromna skała ograniczając swoją ścianą mieniącą się w słońcu złocistą plażę. Na skale wzniesiono ileś setek lat temu twierdzę. I tak do tej pory istnieje przyklejona do ściany z pięknym widokiem na morze. Na szczycie góry, na wysokości 541 m znajdował się punkt widokowy, do którego niestety się nie dostaliśmy. Taka górka wyskakująca prosto z wody niemalże pionowo wywiera naprawdę niesamowite wrażenie.
Chciałem tu zostać do końca wyprawy. W zasięgu wzroku widać było tylko trzy grupki ludzi, z nami cztery. Jakaś pani z bawiącą się w piasku dwóją małych dzieci, spacerująca para zakochanych w stroju toples, no i… jednoosobowa grupka. Największy skarb tego niemalże bezludnego skrawka raju. Piękna, o czekoladowej opaleniźnie dziewczyna, eh… Naprawdę chciałem tu zostać… nawet do końca życia;)
Tutaj też po raz pierwszy skorzystałem z kąpieli w morzu Tyreńskim. Nigdy w życiu nie kąpałem się w październiku. Nie sądziłem, że o tej porze roku może być taka cieplutka woda. Czyste, piaszczyste dno o bardzo łągodnym spadku zachęcało na bardzo daleki spacer w głąb morza. Niestety strach było daleko odchodzić, nasz cały dobytek pozostał na brzegu bez żadnego dozoru.
Pławiliśmy się w tym błogosławionym stanie relaksu przez niemal trzy godziny. Niestety, nic nie trwa wiecznie. Nie mogliśmy sobie pozwolić na tak dużą dozę odpoczynku. Mieliśmy plan do zrealizowania. Wyprowadziliśmy więc swoje dzielne objuczone rumaki z raju i ruszyliśmy w dalszą drogę.
Do końca dnia już tylko pedałowaliśmy. Skoczyliśmy tak jak ostatnio, w nocy. Tak więc nasze lampki były znowu przydatne. Tym razem udało nam się znaleźć nocleg nad morzem. Rozbiliśmy namiot przy szkole windsurfingu. W sumie nie rozkładaliśmy tropiku bo nie zapowiadało się na deszcz, a wieczór był ciepły. Na niezmąconym żadną chmurką niebie błyszczały gwiazdy. Morze spokojnie falowało. Sielanka. Zabawiliśmy się w kucharzy. Skoro jesteśmy we Włoszech, grzechem byłoby nie zjeść spaghetti. Tak więc ugotowaliśmy to tradycyjne włoskie danie i zjedliśmy ze smakiem. Naprawdę udała nam się potrawa. No i pierwsze włoskie piwo, dla uczczenia dnia. Był to naprawdę udany dzień. Nie specjalnie męczący, dlatego też zamiast od razu iść spać oglądaliśmy gwiazdy. Przyjemnie.

Brak komentarzy: