niedziela, 29 marca 2009

niekończąca się opowieść

może uda mi się kiedyś dokońyczc tą historyjkę:) Póki co... jakoś brak na to czasu. Ajmsory ewrybady!! Jadę na długo i daleko (Jupi!!)

niedziela, 12 października 2008

Kolejny dzień był najbardziej hardcorowy z całej wyprawy. W kilku wyrazach: Pobódka, 5 zdjęć, wino, urwał się film.
Teraz nieco rozwinę co mam na myśli. Wstaliśmy tego dnia dość wcześnie. Dzień zaczął się nieco inaczej niż wszystkie poprzednie. Lekka mgła spowiła horyzont, a na niebie pojawiły się chmury. Ruszyliśmy więc (ok. godz. 11), aby szybciej dotrzeć na Sycylię. Etna była naszym pierwszorzędnym celem.
No i jechaliśmy. Dokładnie, tego dnia głównie jechaliśmy. Jedyne przestoje były po to, aby się napić, zjeść, zapytać o drogę. Żadnych odpoczynków. Za to masa podjazdów. Po południu zaczął padać deszcz. Na dodatek w końcu poczuliśmy klimat Kalabrii. Był to piątek i mimo padającego deszczu w miasteczkach pełno było ludzi. Grupki młodocianych stały pod domami, niczym wiejskie gangi. Wyglądali całkiem groźnie. Jednak Dżem postanowił do jednej bandy podjechać i zapytać o drogę. Ku naszemu ogromnemu zdziwieniu owi gangsterzy okazali się bardzo mili i pomocni. Zadziwiające.
Deszcz lał się z czarnego nieba, a my sunęliśmy czarnym asfaltem ostro pod górę naszymi czerwonymi rowerami. Tego dnia naprawdę modliłem się o nocleg. Nigdzie ani skrawka odpowiedniego miejsca. Kolejne miasta, wszędzie imprezy, wszędzie wariackie wyścigi samochodowe na drogach. Wkradało się małe zaniepokojenie. Senność i wycieńczenie robiły swoje.
W pewnym sklepiku kupiliśmy winko. We Włoszech prawie w ogóle nie używaliśmy gotówki. Wszystko opłacaliśmy za pomocą mojej karty. Wszystkie zakupy robił Dżem. Jeśli chodzi o winko, kupił niemal najtańsze, które kosztowało nieco ponad 1 Euro. Polecił mu sprzedawca.
W jednym z nadmorskich miasteczek…(myśleliśmy, że jest nadmorskie, leżało w końcu kilkaset metrów od morza. Niestety też kilkaset metrów nad morzem) spotkaliśmy dziwnego kolesia. Dużo mówił, głównie że on spik inglisz, szprechen dojtsz, coś tam parlo italiano, spanisz i w ogóle wszystkie języki świata. Ciekawa postać. Zaczął opowiadać o jakichś wyprawach, że on jest international. Że on jest citizen of the World. W końcu zaczął łapać Dżema za nadgarstek. Nie dlatego, że chciał go wyciągnąć na stronę, ale po to by pokazać jaki ma uścisk. Podobno dużo się wspina i ma dłonie jak kombinerki.
Owy miły, dziwny pan wsiadł w swoją furgonetkę i kazał jechać za sobą. Obiecał nam miejsce, w którym powinniśmy znaleźć coś do spania. Po kilku kilometrach zatrzymał się przy drodze, tuż nad miastem Bagnara. Ponownie wdaliśmy się w rozmowę. Otóż, w oddali widać było migające czerwone światełko. Było to światełko na ogromnym słupie energetycznym, który stał już na Sycylii. Była to potężna konstrukcja, z której ludzie wykonują skoki spadochronowe. Jednocześnie polecił nam, żebyśmy zjechali w dół, do miasta, że tam na pewno jest plaża gdzie znajdziemy jakieś miejsce do spania.
Miasto jak każde inne, dzisiejszego dnia mocno rozbawione. Na szczęście udało nam się znaleźć spokojną enklawę gdzieś wśród skał, przy brzegu morza. Mimo krańcowego wyczerpania, zdołaliśmy jeszcze rozbić namiot. Nie starczyło nam natomiast sił na jakąkolwiek kolację.
W ramach zadośćuczynienia za wszelkie bóle i męki owego dnia wypiliśmy butelkę wina. Smaczny napój, za bardzo niewielkie pieniądze. Mimo, że tego dnia przejechaliśmy tylko 20km więcej niż dzień wcześniej, to dzisiaj poczułem się zmordowany, rozjechany, zabity. W zasadzie… to mogliśmy wyglądać jak zabici, bo tak właśnie chyba spaliśmy.

sobota, 11 października 2008

Wstałem około ósmej godziny. Słońce już mocno przygrzewało. Na horyzoncie błękit nieba zlewał się z identycznym błękitem idealnie spokojnego morza. Prawdę mówiąc horyzont był niezauważalny. Zupełnie jakby niebo spłynęło na ziemię.
Spojrzałem na mapę, chciałem zobaczyć jakie mamy najbliższe miasteczko. Było to Agropoli, podobno mają tam jakieś ruiny. Może się zobaczy. Póki co jesteśmy w jakiejś Spineta Nuova.
Pora już wstać. Nie ma co na Dżema liczyć pewnie aż do dziesiątej. Tak więc postanowiłem sam sobie zająć jakoś czas. Chodziłem po piaszczystej plaży raz w jedną, raz w drugą stronę. Rzucałem szyszkami do celu, tak w sumie bez celu. W końcu pomyślałem, że może zrobię jakieś śniadanie. Wstawiłem wodę na naszą turystyczną kuchenkę gazową, a w międzyczasie myślałem co z tą wodą zrobi. Zrobiłem herbatę, a na śniadanie kanapki. Bardzo wymyślnie i wystawnie.
W końcu wstała królewna. W zasadzie lepsze określenie „niedźwiedź budził się”. Bo budzenie trwa jakieś pół godziny, zanim zdolny będzie wypowiedzieć jakieś słowo. Przez te pół godziny przewraca się, coś burczy, mamrocze, ale nie zdradza przy tym żadnych oznak, że to istota ludzka. W końcu wypowiada jakieś słowo. To oznaka, że powrócił kontakt ze światem, można o coś zapytać. Jednak nie jest to równoznaczne z tym, że on wstał. Na to trzeba poczekać kolejne kilkanaście dobrych minut.
Kiedy w końcu się wybudził zorientował się, że jesteśmy we Włoszech. Bez żadnych zbędnych ceregieli ruszyliśmy w dalszą trasę. Jakimś cudem już na samym początku zgubiliśmy gdzieś morze. Wjechaliśmy w góry. Przedzieraliśmy się przez nie, głównie pod górkę. Bo zazwyczaj jest pod górkę kiedy chce się wjechać z poziomu morza na jakąś górkę. Na pewnym najwyższym w okolicy szczycie zauważyliśmy jakieś miasteczko. W myślach od razu przeszła myśl „Co za nienormalni ludzie tak wysoko chcą mieszkać”. Przerażający widok, tak wysoko, dobrze że nie po drodze nam do tego miasta. Leżało ono mocno po naszej lewej stronie. Na nasze nieszczęście z każdym następnym kilometrem to nienormalne miasteczko przesuwało się w kierunku naszej podróży. W pewnym momencie mieliśmy je dokładnie przed sobą. Było już pewne… musimy przez nie przejechać.
No i dostaliśmy się do owego miasteczka. Była to raczej wioseczka. Bardzo ciekawa. Zupełne odludzie, prawie jakby cywilizacja tam nie dochodziła. Prawie – bo mieli w średnim stanie asfaltową drogę i co najważniejsze… zimną coca colę w puszkach.
Może się powtarzam, ale inaczej nie można. Bo po podjeździe ponownie mamy zjazd. Później trochę wypłaszczenia i Agropoli. Nie zauważyłem za bardzo tam miasta. Za to udało nam się trafić do tych ruin. Jak dla mnie to zwykłe kolumny, nawet nie wiem w jakim stylu… jońskim, korynckim… kiedyś się tego uczyłem, teraz mało mnie interesuje starodawna klasyczna architektura. Prawdę mówiąc męczą mnie zabytki, znacznie bardziej wolę zwiedzać krajobrazy i poznawać kultury regionów. Oglądać życie ludzi.
Pojechaliśmy dalej, znowu różnie nam się układało. Raz przy morzu a raz pośród ogromnych farm cytryn. I tak kręciliśmy. W przeważającej części były to tereny równinne. Ale rowerzyście zawsze piach w oczy, a raczej wiatr w twarz. Niemal cały dzień mieliśmy pod wiatr. Jazdę skończyliśmy jak zwykle późnym wieczorem.
Kolejny dzień to znowu walka z podjazdami. Powoli zbliżaliśmy się do podobno najgroźniejszego włoskiego regionu. Kalabria. Póki co trudno było poczuć jakieś zagrożenie. Jednak widoczne było, że południe jest biedniejsze.
Z tego dnia ciężko było cokolwiek zapamiętać. Niby monotonne widoki, po prawej morze, po lewej skały. Jednak ciągle wpatrywałem się w tą monotonię i nie mogłem nacieszyć oczu.
Znowu nocleg. Tym razem na piaszczystej plaży, na której morze rozsiało masę dużych płaskich kamieni. Obozowisko można było śmiało nazwać „pod wiszącą skałą”. Otóż nad nami wisiał ogromy skalny klif. Wyglądał jakby chciał się oderwać i runąć do morza. Z góry założyliśmy, że tej nocy nie będzie mu się chciało nigdzie odrywać. No i szlafen machen, poszliśmy spać.

czwartek, 9 października 2008

Ranek 11.10.2006

Wreszcie wykąpani w słodkiej wodzie, w wypranych ubrankach zeszliśmy na śniadanie, które wliczone było w cenę noclegu. Niezbyt wystawne, ale zawsze to coś, jak na sam początek dnia wystarczające.
Codziennym rytuałem zapakowaliśmy sakwy na nasze rowery i ruszyliśmy stromym zjazdem w dół, przez Neapol w kierunku wybrzeża Amalfi.
Nie jest proste przedostać się przez Neapol. Prawdziwy wyścig szczurów. Walka o przetrwanie. Szaleńczy wyścig z innymi uczestnikami ruchu. Ciągłe wymuszanie pierwszeństwa przeplatane z ustępowaniem pierwszeństwa.
Wydawać by się mogło, że dorośli Neapolitańczycy nie pracują, a ich dzieci nie chodzą do szkoły. Wzdłuż trasy, którą pokonywaliśmy bez przerwy otaczały nas tłumy ludzi. Momentami zachowywali się jak wiwatujący kibice na finiszu wyścigu kolarskiego. Wszędzie masa dzieci. To siedziały na schodach, to ganiały się po ulicach. Obraz trzeciego świata we współczesnej europie. Nigdy wcześniej w życiu moja wyobraźnie nie była w stanie czegoś takiego przewidzieć w kraju, który od lat należy do Unii Europejskiej.
Przez dziesiątki kilometrów jechaliśmy nie mogąc wydostać się z odrapanych, przepełnionych ludźmi dzielnic mieszkalnych. Droga, którą podążaliśmy nie była asfaltowa, była wyłożona kamiennymi, bazaltowymi blokami. Tak więc przez długie kilometry czuliśmy się jak lód w shakerze. Amortyzatory niewiele mogły pomóc w takim momencie. Czasami dopadały nas watahy bezpańskich, wygłodzonych psów. Podczas jednego z takich ataków Dżem nieomal wpadł pod jadący za nim samochód. Była to prawdziwa próba wytrzymałości. O ile mięśnie jakoś sobie radziły, to psychika dostawała ostro w kość.
W końcu udało nam się uwolnić od przenikliwego zgiełku i wszechobecnego gwaru. Mimo że dalej przejeżdżaliśmy przez gęsto zabudowany obszar to i tak było o niebo lepiej. Ruch na drodze znacznie się uspokoił, ludzie się rozeszli, a miejsca odrapanych budynków zajęły nowe, wkomponowane w zieleń ogrodów wille. Tutaj w końcu odpoczęliśmy na ławeczce. Było to przy drodze, która wiła się w górę wzdłuż zbocza, tak że przed sobą mieliśmy asfalt i budynki, a za nami ogromna przepaść i potężna aglomeracja przez którą przez pół dnia się przebijaliśmy. Ulga…
Po krótkim posiłku ruszyliśmy dalej, bo naszym dzisiejszym celem było przejechanie półwyspu… nie znam nazwy, na tym półwyspie mieści się wpisane na listę UNESCO miasteczko Amalfi. Więc naszym celem było przejechanie tego półwyspu i znalezienie noclegu po drugiej jego stronie.
Pięliśmy się coraz wyżej, przed każdym zakrętem mówiłem sobie, że wyżej już chyba się nie da… da się, za zakrętem zakręt, a za nim kolejny, a każdy z nich pod górkę. Punktem kulminacyjnym podjazdu była miejscowość Santa Agata. Niewielka mieścinka, ale przyjemna. Prawdziwy południowy charakter, taki jak sobie wyobrażałem. Kamienne stare domy, jakiś mały kościółek, brama kamienna przy wjeździe, wąska uliczka biegnąca między tym wszystkim, a na niej malutkie jednoosobowe włoskie mini ciężarówki. Jak dla mnie esencja Itali. Chociaż wielu pewnie twierdzi, że prawdziwą esencją Italii jest tak naprawdę espresso, którego nie próbowałem. Chociaż nie jestem amatorem kawy, to żałuję że ani razu w trakcie całej podróży nie spróbowałem.
Tutaj mały odpoczynek na ławeczce przy kościele. Każdy Włoch przechodzący, czy też przejeżdżający przy tym kościółku robił znak krzyża. Jednak podobają mi się ci Włosi. Mają w sobie ten temperament, którego nam brakuje. Wydają się jakby nie ukrywali nic przed światem, jakby byli naturalni. Nie boją się słów i gestów. Naprawdę gorący ludzie.
Od tego miejsca dalsza jazda to już jak spełnienie marzeń. Droga prowadzona na ścianie klifu, przez dziesiątki kilometrów po prawej stronie mieliśmy tylko morze, po lewej skalną ścianę. Pięknie, słońce grzało w plecy, bardzo miło. Tylko jeden mały problem… nigdzie śladu miejsca gdzie można byłoby przenocować.
Na jednym z przydrożnych parkingów, wykutym w ścianie skały rozstawiliśmy naszą kuchnię polową. Chcieliśmy wykorzystać ostatnie promienie słoneczne przy przygotowywaniu kolacji. Dzisiejsze menu całkiem ciekawe. Spaghetti Bolognese. Ja byłem kucharzem, a Dżem… nie wiem co on wtedy robił. Przepiękna sceneria, nie wiem czy Makłowicz gotował kiedykolwiek z ładniejszym krajobrazem w tle.
No i po kolacji. Już na dobre zaczęło się ściemniać. Założyliśmy więc swoje żółte odblaskowe kamizelki, komplet lampek i ruszyliśmy w dalszą zawiniętą jak łańcuch na choince drogę. Co jakiś czas mijaliśmy nieliczne zabudowania, ale nigdzie ani skrawka ziemi, na którym można byłoby bezpiecznie spędzić noc. W oddali ukazały się miliony lampek, mieniące się w powietrzu jak olbrzymia kolonia świetlików. To była dla nas szansa, bo zazwyczaj większe miasta mają dostęp do wody. Z doświadczenia daje to powód do nadziei, bo zwykle tak było.
Już z oddali było widać, że nie jest to zwykłe miasteczko. Dla tych co jeszcze tam nie byli od razu zdradzę nazwę: Amalfi. Tym co tam byli już pewnie wszystko jest jasne.
Nie wiem jak jest tam za dnia. My byliśmy późnym wieczorem, oszałamiający widok. Miasteczko wyglądało niczym tort urodzinowy. Budynki zbudowane jeden na drugim, drogi poprowadzone gdzieś nad dachami domów, a nad drogą kolejne budynki. Jak dla mnie cud budownictwa. Z tego co dało się zauważyć, w miasteczku tym rządziły „maluchy”, czyli fiaty 126p. Zwinnie prześlizgiwały się w wąziutkich uliczkach. Wspaniały klimat miejsca, w którym mimo późnej pory ludzie żyli jak u nas w trakcie jakiejś dorocznej festy. My jednak szukaliśmy miejsca na nocleg, wiec nie dane było nam długo napawać się tym klimatem i tym widokiem. Zjechaliśmy więc do morza. Niestety tutaj nasze nadzieje się rozprysły. Jedyny skrawek dostępu do morza jakim Amalfi dysponowało, było kompletnie zagospodarowane. Drzewka, ławeczki i masa turystów. Z pewną grupką Australijczyków Dżem przeprowadził całkiem długa rozmowę.
Było już prawie 22 godzina, więc czym prędzej ruszyliśmy dalej, w poszukiwaniu miejsca na nocleg. Co jakiś czas mijaliśmy małe miejscowości wbudowane w skały, lecz nigdzie ani skrawka wolnego ziemi, który dzisiejszej nocy byłby naszym domem. W oddali widać już było światła osławionego złą chwałą miasta Salerno. Tak więc im bliżej było Salerno, tym mniejsze nadziejem, że znajdziemy w krótkim czasie jakiś nocleg. Nie udało się, wjechaliśmy do Salerno. Pejzaż miasta jak z dreszczowca. Myślałem, że Palermo było skrajnie biedne i ubogie. Tutaj nie dość, że wszystkie budynki, ulice, chodniki wyglądały znacznie gorzej, to oprócz nas ciężko było kogoś spotkać. Przerażające miasto, w którym gościł odstraszający świst wiatru. W centrum było nieco lepiej, głównie dlatego że w końcu pojawili się ludzie. Północ za nami, a głód zajrzał w nasze puste od wielu godzin żołądki. Ja z głodu nie mogłem jeść, za to Dżem wsunął jakiegoś fastfooda. Zrobiło się zupełnie płasko, warunki idealne do pedałowania, niestety pora nieodpowiednia. Górna powieka bardzo chciała spotkać się z dolną, coraz ciężej było im odmówić.
Mimo że droga niemal przez cały czas prowadziła w odległości kilkuset metrów od morza, a teren był niezabudowany to i tak nie było gdzie rozbić obozu. Wszędzie tereny przygotowane pod inwestycje, zbudowane drogi, oświetlenie terenu. W końcu po 30 km znaleźliśmy ciekawe miejsce na plaży. Ze zmęczenia nawet nie rozbijaliśmy namiotu, tej nocy spaliśmy pod gołym niebem. Bez kolacji, bez mycia…

wtorek, 7 października 2008

10.10.2006 r. Dzisiejszy cel – Neapol

Wdzierające się do namiotu promienie słoneczne obudziły mnie wczesnym rankiem. Nie chciałem marnować dnia na wylegiwanie się. Wolałem jak najwięcej chłonąć z wyprawy, jak najwięcej zapamiętać. Dżem chyba był innego zdania. Zawinął się w swój śpiwór i spał jak niedźwiedź snem zimowym.
Wyszedłem na zewnątrz. Słońce ledwo co wzeszło ponad szczyty gór. Owe szczyty rysowały na kolejnych partiach gór swoje ciemne cienie, tworząc jaskrawą mieszankę czerni i bieli. Podobnie jak w Suwałkach, gdy wyglądam przez okno swego mieszkania. Nasze przepiękne szare, betonowe bloki rzucają cienie na swoje siostry, a siostry na braci. Chociaż może ten włoski widok był nieco ładniejszy.
Chodziłem tak po tej plaży to w jedną stronę, to w drugą, rzucając kamienie do wody, zbierając muszelki. Na bursztyny raczej nie miałem co liczyć.
W końcu przebudził się niedźwiedź. Zjedliśmy jakieś lekkie śniadanie i ruszyliśmy w drogę. Krótko po południu dostaliśmy się na przedmieścia Neapolu. Postanowiliśmy jeszcze przed wjazdem do miasta odpocząć na plaży. Tak więc wjechaliśmy do jakiegoś nieczynnego już o tej porze roku campingu. Był tam dozorca, który nas wpuścił i pozwolił korzystać z wszelkich dobrodziejstw do woli. Jedynym dobrodziejstwem było WC, dobre i to.
Kolejne wylegiwanie się na plaży z widokiem na wyspę Ischia. Chyba ze dwie godzinki tak się leniwiliśmy. Słoneczko przypiekało, żal było jechać. Nie chcąc przedzierać się nocą przez Neapol zmuszeni byliśmy ponownie ruszyć w drogę.
Żeby wjechać do miasta trzeba przejechać przez serpentynę wijącą się po zboczach gór, na których ludzie wybudowali swoje domy. Do znudzenia, to w górę do w dół, taka jazda. Zaczęło powoli się ściemniać, wjechaliśmy do ścisłego centrum. Ktoś nam wytłumaczył włoskim angielskim gdzie możemy znaleźć informację turystyczną. Udaliśmy się więc tam, na dworzec.
W informacji otrzymaliśmy mapę hosteli w Neapolu. Jeden wydawał nam się być w pobliżu. Jednak czytanie map Neapolu nie jest takie proste. Jest to miasto zbudowane na skałach. Drogi przenikają się. Gdy jedna ulica prowadzona jest w wydrążonym w skałach tunelu, druga znajduje się nad nią gdzieś na szczycie góry. Niesamowite miasto. Troszkę błądziliśmy nie mogąc znaleźć hostelu. W końcu postanowiliśmy, że prześpimy się w zwykłym hotelu. Niestety recepcjonista zupełnie nie rozumiał angielskiego. Tak więc nie doszliśmy do porozumienia. Postanowiliśmy jeszcze raz spróbować poszukać hostelu. Tym razem długo to nie trwało, w końcu nam się udało. Obiekt niczego sobie, lepiej wyglądał niż ten hotel, w którym chcieliśmy przenocować. Recepcjonista wszystko nam dokładnie wyjaśnił i pozwolił zostawić rowery przy recepcji. Poszliśmy więc do swojej dwójki z łazienką za jedyne 18 euro od osoby. Malutki i surowy pokoik, ale warto było.
Podobno Neapol nie słynie z gościnności, a wręcz przeciwnie. Dostaliśmy ulotkę informacyjną, z której dowiedzieliśmy się, że wszystkie cenne przedmioty lepiej pozostawić w recepcji. Na mieście nie należy pokazywać się z zegarkiem na ręku, aparat lepiej trzymać schowany. Same ostrzeżenia. Teraz już rozumiem dlaczego po drodze widziałem przypięte do barierek same ramy rowerowe. Cała reszta rowerów padła łupem grabieżców.
Po kąpieli wyszliśmy sprawdzić jak naprawdę wygląda ta mieścina. Po kilku minutach pierwsza fotka. Jakże sentymentalna, z maluszkiem, naszym polskim fiatem 126p. Miło widzieć ziomka, nawet jeśli jest on samochodem.
Neapol to hałaśliwe, brudne i obdarte miasto. Niepewni ludzie przetaczają się wąskimi uliczkami. Poza tym te ostrzeżenia, że trzeba mieć się na baczności… Najbardziej w oczy rzucał się pewien ogrodzony gmach. Nie jego architektura przykuwała wzrok, lecz otaczająca go armia uzbrojonych ludzi. Przy narożnikach budynku stały wozy pancerne z działkami na dachu. Myśleliśmy, że to może jakiś budynek rządowy. Jak się później okazało, w momencie gdy my sobie spokojnie chodziliśmy uliczkami, w Neapolu rozgrywały się krwawe wojny mafijne. Ciągłe pościgi, strzelaniny, masa zabójstw, bomby. Nie byliśmy tego naocznymi świadkami, całe szczęście. Mimo wszystko bardzo podoba mi się to miasto. Poznawaliśmy je po ciemku, miało klimat, który mi odpowiada. Chociaż ludzie umierali na ulicach to miasto żyło.
Weszliśmy w końcu do lokalnej restauracji w dzielnicy gdzie przewijała się masa turystów, tuż przy nabrzeżu, z widokiem na twierdzę wybudowaną na wodzie. Zamówiliśmy prawdziwą pizzę. Ja wziąłem z sardynkami i oliwkami, Dżem margheritę. Popełniłem błąd. Tak bardzo słonego w życiu nic nie jadłem, poza tym oliwki… nie cierpię ich. Nie skończyłem włoskiego przysmaku. Tak więc moim postanowieniem było nie jeść żadnej innej pizzy niż margherita. Wróciliśmy z powrotem pod osłoną nocy do naszego pokoju. Sen się nie ociągał, ściął z nóg bez naszej aprobaty.

poniedziałek, 6 października 2008

09.10.2006.


Siódma rano dnia następnego. Nocleg na plantacji to błąd. Wszystko wilgotne od porannej mgły, wilgoć przedostała się przez ściany namiotu. Śpiwory ciężkie od wody, strasznie mozolnie nam się wstawało. Chłodno, trzeba było założyć bluzy na drogę. Nie zjedliśmy nawet śniadania, chcieliśmy to zrobić nad morzem.


Dojechaliśmy w końcu nad morze. W końcu je zobaczyłem przy dziennym świetle.
Morze… takie błękitne jakiego nigdy dotąd nie widziałem, a w oddali widać niknącą w oparach poranku skalistą wyspę. Dla mnie to dziewicze widoki. Wcześniej widziałem tylko Bałtyk, ale to nie to samo.
Oparliśmy rowery o jakąś łódeczkę wciągniętą na brzeg, a sami usiedliśmy na jej wierzchu. Tak wpatrując się w bezkres morza, spożywaliśmy nasze polskie kabanosy i polskie bułeczki. Nie pamiętam co zrobiliśmy z tymi włoskimi, które dzień wcześniej dostaliśmy.
Jechaliśmy dalej, czasem wzdłuż morza, czasem troszkę dalej od morza, ale najważniejsze, że w kierunku południowym. W pewnym momencie na poboczu mijaliśmy rozłożony wzdłuż drogi stragan. Było to w niewielkiej mieścinie. Zatrzymaliśmy się, bo potrzebny był gaz do naszego palnika. Na rejestracjach samochodów właścicieli straganu widniała polska flaga. Więc rozmowę rozpoczęliśmy od zwyczajowego w naszym kraju „dzień dobry”. Otóż na całym tym niewielkim straganie byli sami Polacy. My jako klienci i trzech polskich handlarzy. Gazu nie kupiliśmy, ale co nieco dowiedzieliśmy się o rejonie. Otóż kościół, przy którym stał stragan prowadzony był przez polskiego księdza. Owi Polacy pochodzili z Chełma i niemal przez cały rok sprzedawali na przydrożnych straganach swoje towary. Taki był ich sposób na życie. Polecili nam pewną plażę, ale by do niej dotrzeć musielibyśmy zboczyć nieco z trasy. Były to dodatkowe kilometry, ale cóż… jesteśmy przecież na wakacjach.
Kupiliśmy gaz kilkaset metrów dalej w sklepie, jesteśmy uratowani!!
Plaża. Zawrót głowy, fenomenalna. Skoro w filmach nie potrafią przedstawić najpiękniejszych plaż w sposób powalający na nogi to ja tym bardziej tego tak nie opiszę. Żeby dojść na plażę trzeba było zejść z wydmy, na wierzchu której wiodła nasza droga. Schodziliśmy drewnianą kładką, noszącą wyraźne znaki czasu. Momentami nasze stopy topiły się w mięciutkim, gorącym piasku. Wreszcie zeszliśmy na plażę… szerokości grubo ponad stu metrów, a jej koniec patrząc w prawą stronę sięgał po horyzont. Z lewej strony prosto z morza wzbijała się przeogromna skała ograniczając swoją ścianą mieniącą się w słońcu złocistą plażę. Na skale wzniesiono ileś setek lat temu twierdzę. I tak do tej pory istnieje przyklejona do ściany z pięknym widokiem na morze. Na szczycie góry, na wysokości 541 m znajdował się punkt widokowy, do którego niestety się nie dostaliśmy. Taka górka wyskakująca prosto z wody niemalże pionowo wywiera naprawdę niesamowite wrażenie.
Chciałem tu zostać do końca wyprawy. W zasięgu wzroku widać było tylko trzy grupki ludzi, z nami cztery. Jakaś pani z bawiącą się w piasku dwóją małych dzieci, spacerująca para zakochanych w stroju toples, no i… jednoosobowa grupka. Największy skarb tego niemalże bezludnego skrawka raju. Piękna, o czekoladowej opaleniźnie dziewczyna, eh… Naprawdę chciałem tu zostać… nawet do końca życia;)
Tutaj też po raz pierwszy skorzystałem z kąpieli w morzu Tyreńskim. Nigdy w życiu nie kąpałem się w październiku. Nie sądziłem, że o tej porze roku może być taka cieplutka woda. Czyste, piaszczyste dno o bardzo łągodnym spadku zachęcało na bardzo daleki spacer w głąb morza. Niestety strach było daleko odchodzić, nasz cały dobytek pozostał na brzegu bez żadnego dozoru.
Pławiliśmy się w tym błogosławionym stanie relaksu przez niemal trzy godziny. Niestety, nic nie trwa wiecznie. Nie mogliśmy sobie pozwolić na tak dużą dozę odpoczynku. Mieliśmy plan do zrealizowania. Wyprowadziliśmy więc swoje dzielne objuczone rumaki z raju i ruszyliśmy w dalszą drogę.
Do końca dnia już tylko pedałowaliśmy. Skoczyliśmy tak jak ostatnio, w nocy. Tak więc nasze lampki były znowu przydatne. Tym razem udało nam się znaleźć nocleg nad morzem. Rozbiliśmy namiot przy szkole windsurfingu. W sumie nie rozkładaliśmy tropiku bo nie zapowiadało się na deszcz, a wieczór był ciepły. Na niezmąconym żadną chmurką niebie błyszczały gwiazdy. Morze spokojnie falowało. Sielanka. Zabawiliśmy się w kucharzy. Skoro jesteśmy we Włoszech, grzechem byłoby nie zjeść spaghetti. Tak więc ugotowaliśmy to tradycyjne włoskie danie i zjedliśmy ze smakiem. Naprawdę udała nam się potrawa. No i pierwsze włoskie piwo, dla uczczenia dnia. Był to naprawdę udany dzień. Nie specjalnie męczący, dlatego też zamiast od razu iść spać oglądaliśmy gwiazdy. Przyjemnie.

niedziela, 5 października 2008

Włochy październik/listopad 2006

Najpierw krótkie wprowadzenie.
Kupiłem rower, mój pierwszy w życiu. Taki czerwony, z teleskopem z przodu i hamulcami hydraulicznymi. Skoro ja kupiłem to i Dżem też kupił. Więc tak jeździliśmy tymi rowerkami po naszej kochanej ziemi suwalskiej. No ale trudno zrobić wyprawę w miejscu gdzie się mieszka, tak więc szukaliśmy miejsca gdzie by pojechać trochę dalej, tak na początek.
Bieszczady wydawały nam się dobrym miejscem, nawet takie trochę wyzwanie dla osób, które mają nikłe doświadczenie w dalszym pedałowaniu. Niestety ciężki dojazd… zbyt ciężki. Tak więc zmuszeni byliśmy poszukać czegoś innego. Trafiło na polskie wybrzeże Bałtyku, ale po namyśle doszliśmy do wniosku, że Bałtyk może być za chłodny o tej porze roku.
Poszliśmy na całość… Chorwacja. Tam musi być ciepło i fajnie. Niestety nie udało nam się znaleźć połączeń w październiku do Chorwacji, za to kupiłem bilety do Rzymu. Tak właśnie otworzyły nam się drzwi do nowej przygody. Przed wyjazdem miałem niemiłe wrażenie odnośnie Włoch, ale nadchodzi czas je urzeczywistnić…



Przygotowania.

Trzy dni do wyjazdu, a my nie mamy ani sakw, ani też bagażników, palnika, karimat… prawie nic nie mamy, tylko rowery i bilety. Wkradało się powoli małe zaniepokojenie. Pojechaliśmy więc do Białegostoku na zakupy. Kupa kasy poszła, ale zostaliśmy szczęśliwymi posiadaczami sakw Ortlieb. Kaski, rękawiczki, koszulki, kurtki, bluzy… mega zakupy. Poważny wydatek, ale na szczęście jednorazowy.
Wróciliśmy do Suwałk spokojni o wyprawę. Tylko, że moja rama rowerowa nie przystosowana była do bagażnika, tak więc trzeba było ją przerobić. Znalazłem w internecie poradę i wg tej rady przeróbka została wykonana. Sprawdza się.

Noc wyjazdu. Ktoś by się czepiał że tą treść powinienem pisać w dziale: „Dzień pierwszy”. I tak… i nie. Otóż bus odjeżdżał za 5 godzin (godz. 2:50 w nocy) a my jeszcze nie zaczęliśmy się nawet pakować. Szybkie pakowanie, bez żadnego planu, nie było schematu, co na wierzch a co na spód, co do prawej sakwy, co do lewej, co na przód, co na tył. Sodoma i Gomora w sakwach. Teraz wyprzedzę mocno fakty… okazało się, że niczego nie zapomnieliśmy, niczego nie zabrakło, tylko kilka koszulek za dużo. Rewelacja.

Koniec przygotowań.

Wyprawa właściwa

Nie będzie tutaj dokładnego podziału na kolejne dni. Jedynie w przybliżeniu jestem w stanie określić ramy czasowe i miejsca akcji, ponieważ w tej podróży nie był prowadzony żaden dziennik. Jedynie wspomnienia, a one nie pamiętają niestety dat, godzin, dokładnych miejsc. Ktoś kiedyś powiedział: „Jak wszyscy wielcy podróżnicy, widziałem więcej niż pamiętam i pamiętam więcej niż widziałem” tak też ja… opowieść starego rowerowego wyjadacza wysnuta z pamięci.


08.10.2006. Trasy z Suwałk na Okęcie nie będę opisywał, bo nie pamiętam co mi się śniło. Żartuję… tak się złożyło, że nie było nam dane spać tej nocy, przez to nieprzewidziane pakowanie. W drodze na lotnisku praktycznie snu też nie było, zwyczajna męka.
Na Okęciu wzbudziliśmy ogromne zainteresowanie wszystkich podróżnych. W sumie to nasze kosmicznie zapakowane rowery większą sensacje wzbudzały niż my. Otóż zapakowaliśmy je w folie, na grubo je owinęliśmy. Co chwila ktoś podchodził i poskramiał swoją ciekawość.
Mój pierwszy lot samolotem. Najlepszy jest start. Wylot mieliśmy o godz. 14:30 tak więc było jasno i przejrzyście. Wspaniałe widoki, szkoda tylko że nie siedziałem przy oknie. To miejsce zajął jakiś ksiądz. W razie katastrofy miałem blisko do spowiedzi. Jak teraz widać, spowiedź w tamtej chwili nie była konieczna.

Rzym. Godzina 16:30.
Już przy wyjściu z samolotu czuć było ciepłe powietrze południa, na schodach z samolotu musiałem zdjąć polar, bo już na kilku metrach zacząłem się roztapiać. Temperatura 26 stopni i bezchmurne niebo nad nami. W oddali rysowały się góry, troszkę przerażający widok dla oczu rowerzysty bez przygotowania.
Naszym dzisiejszym celem jest przejechanie 40 km, bo w takiej odległości znalazłem na mapie wydawałoby się odpowiednie miejsce na nocleg - Anzio. Jednak nie tak szybko dane było nam wydostać się z lotniska. Najpierw czekanie na odbiór rowerów, a następnie trzeba było je wydostać z folii, w którą je wcześniej tak pięknie owinęliśmy. Ruszyliśmy przed godziną 18.
Początek to istny szok i zamotanie, te znaki skierowane są w pola, nie wiadomo o co chodzi. To przecież nie polska, co zrobić? Nie ma kogo zapytać. Wokół tylko plątanina dróg. Wybraliśmy trasę prowadzącą na południe. Już na początku trafiła nam się górka jakiej nigdy wcześniej w życiu nie podjeżdżałem, a miała raptem może 5 km.
Tak w ogóle to się potwornie gubiliśmy, nie mogliśmy wjechać na odpowiednią drogę. Ci Włosi zupełnie nie potrafią organizować ruchu, wstawiają znaki gdzie popadnie. Inaczej niż u nas i do tego w jakimś słodkim błękitnym kolorze. Oni chyba kochają się w sztuce, ale nie muszą robić sztuki ze znakowania dróg publicznych.
Tak to jest jak się wypuści chłopaków z prowincji w wielki świat. Przy okazji przejechaliśmy przez Castel Gandolfo – tam podobno znajduje się letnia rezydencja papieska. Dostaliśmy też od tubylców troszkę prowiantu, jakiś czerstwy chleb i trochę żółtego sera, bardzo miłe z ich strony. Moje spojrzenie na Włochów i same Włochy powoli się odmieniało.
Zrobiło się ciemno, a do morza jeszcze wiele kilometrów, bo właśnie nad morzem jest to miejsce, to nad którym był przewidziany nocleg.
Tym razem zjazd, dość stromy. Za nami sznur samochodów, przed nami też. Droga wąska, wijąca się pomiędzy skalnymi ścianami, a pomiędzy tymi ścianami my, królowie szos. Bo jak się szybko zorientowaliśmy, rowerzyści mają tutaj ogromne przywileje. O ile kierowcy między sobą nie szczędzą dźwięku klaksonów, tak rowerzysta w ich kulturze jest jak zawodnik sportowy, któremu trzeba zawsze ustąpić. Tego wieczoru pobiłem rekord prędkości, z pełnym obciążeniem roweru, hamując, na liczniku miałem 73,6 km/h. Można było spokojnie uzyskać znacznie większą prędkość, ale nie miałem zamiaru zwiedzać białego tunelu z jasnym światełkiem na jego końcu.
Dojechaliśmy nad morze. Jednak tam nie było jak w filmach o bezludnych wyspach. Przez długie kilometry same zabudowania wzdłuż linii brzegowej. W końcu to kąpielisko dla pobliskiego Rzymu.
Ponownie zgubiliśmy drogę, wjechaliśmy w głąb lądu. Było już po północy, strasznie chciało nam się spać, w końcu trzeba było, bo to już byłaby druga noc bez snu. Zatrzymaliśmy się na plantacji, chyba były to śliwki. Tego dnia przejechaliśmy ok. 100 km.
Przed wyjazdem zakładaliśmy, że będziemy robić dziennie 80-120 km, a lampki i czołówki wzięliśmy na wszelki wypadek, bo nie zamierzaliśmy jeździć nocą. Tak więc tego dnia nie udało nam się spełnić założeń. Pierwszego dnia miało być 40 km.